Loading color scheme

Irena Karczewska

Urodziłam się 27 września 1928 roku w Lublinie, gdzie mieszkali moi rodzice. Ojciec mój Rudolf Stanisław Kochlöffel, wyznania rzymsko-katolickiego, był lekarzem Ubezpieczalni Społecznej, lekarzem bankowym, pocztowym.

Ponadto posiadał prywatna praktykę lekarską. Matka moja, urodzona 18 sierpnia 1903 roku, Julia z Wajsbergów, wyznania rzymsko-katolickiego, ukończyła studia ekonomiczno-prawnicze na KUL-u.

Dziadek mój był Żydem, jedynym dzieckiem Wajsbergów, urodzonym w 1860 roku, syn Nachemiasza Hersza i matki z Flitenrejchów. Zmarł 14 grudnia 1931 roku. Dziadek miał wyższe wykształcenie agronomiczno-rolnicze, zdobyte we Francji na Sorbonie. Był obywatelem ziemskim. Mieszkał w swoim majątku na Kalinówce koło Lublina. Był zasłużony dla miasta Lublina, ponieważ dokonywał licznych fundacji, na przykład w 1927 roku ofiarował miastu posiadłość pofranciszkańską z kościołem na Kalinowszczyźnie i sprowadził tam salezjanów, aby wychowywali biedną młodzież tamtej dzielnicy. Dziadek przywiązywał wielką wagę do wykształcenia. Wspierał szkołę im. Vetterów, lubelski teatr i in. (na dowód tego mam dokument wystawiony przez oo. Salezjanów i wpisy w księgach szkoły Vetterów).

Moi rodzice wychowywali brata stryjecznego, którego ojciec zmarł na hiszpankę w 1918 roku zostawiając kilkumiesięcznego synka. Byłam jedynaczką, chodziłam do szkoły im. Jana Kochanowskiego w Lublinie.

WOJNA
W sierpniu 1939 roku ojciec został zmobilizowany w randze kapitana do szpitala w Równym, potem został przewieziony do obozu w Kozielsku, skąd w pierwszym transporcie przewieziono go do Katynia, gdzie został zamordowany. Figuruje w katyńskim wykazie oficerów.

W czasie wojny nasze warunki życiowe zmieniły się diametralnie. Moja matka nie pracowała i z racji naszego żydowskiego pochodzenia byłyśmy w wielkim niebezpieczeństwie. Podczas okupacji  do naszego domu dokwaterowano Niemców. Coraz bardziej groziła nam śmierć. Wyjechałyśmy więc z Lublina do Ciężkowic pod Tarnów, do rodziny mojego ojca, konkretnie siostry babci, Julii Rakoczowej. Niestety w Ciężkowicach nasiliły się represje wobec Żydów. Niemcy urządzali łapanki, wywózki do obozów i aresztowania. Dlatego nie mogłyśmy dłużej przebywać u cioci Rakoczowej. Ukryłyśmy się więc w górach, w Kąśnej Górnej, w majątku Przybyłów u pani Marii Gramsch i jej córki, która była niewiele starsza ode mnie. Panie Gramsch, znajome naszej rodziny, gdy dowiedziały się, że grozi nam śmierć, postanowiły nas ukryć w swoim majątku. Pod osłoną nocy przedostałyśmy się do ich domu, oddalonego od innych, gdzie właściwie nie było dojazdu. (Obecnie żyje tylko Maria Gramsch-Mikoś, która ma 78 lat. Jest emerytką, mieszka nadal w majątku Przybyłów wraz z córką i jej rodziną).

Panie Gramsch nie były naszą rodziną. Pomagały nam bezinteresownie. W ich majątku przebywałyśmy od wiosny 1942 roku do jesieni 1943 roku. Przez ten czas pomagałyśmy im trochę w gospodarstwie i brałyśmy udział w tajnym nauczaniu. Niestety, ktoś na nas doniósł. Kiedyś niespodziewanie przyjechał na motocyklu Niemiec, tylko fakt, że pani Gramschowa perfekcyjnie władała językiem niemieckim pozwolił rozwiać jego podejrzenia, dzięki czemu mogłyśmy mieszkać tam dalej. Jednak wkrótce nastąpił drugi donos i już dłużej nie mogłyśmy ukrywać się w Przybyłowie. Na szczęście jeden z granatowych policjantów ostrzegł nas przez swoją dziewczynę. Niemcy jechali wówczas okrężną drogą i nim dotarli do majątku Gramschów, my zdołałyśmy już zbiec. Ona przeprowadziła nas lasem do Ciężkowic, do cioci Ludwiki K., matki mego stryjecznego brata,który się wraz ze mną wychowywał. Tam warunki naszego życia znacznie się pogorszyły. Mieszkałyśmy w nieogrzewanej piwnicy, zmuszone zachowywać jak najciszej, gdyż ciocia miała lokatorów, którzy nic o nas nie wiedzieli.

Pewnego razu zobaczyła mnie jednak córka tych lokatorów i bardzo się ucieszyła, że przyjechałam z Lublina pobawić się z nią. I tak oto trzeba było zmieniać lokum po raz kolejny, tym razem do innej siostry mojej babci - Stanuchowej, do Ostruszy, obecnej dzielnicy Ciężkowic. Tam było najgorzej. Stanuchowa nic nie wiedziała o naszym istnieniu, obsługiwała nas jej synowa Jadwiga wraz ze swoimi synami Adamem i Marcinem. Mieszkałyśmy w nieogrzewanej komórce, w fatalnych warunkach sanitarnych. Jedzenie było bardziej niż skromne. Na powietrze wychodziłyśmy tylko nocą, na podwórko za domem. Potem wypuszczano szybko domowe zwierzęta, by zatrzeć nasze ślady. Czasami pomagałam w gospodarstwie. Tak dotrwałyśmy do wyzwolenia.

WYZWOLENIE
Po wkroczeniu wojsk sowieckich w styczniu 1945 roku, dotarłyśmy do cioci Ludwiki i stamtąd postanowiłyśmy wrócić do Lublina. Początkowo udało nam się dojść na piechotę do Tarnowa, następnie dostałyśmy się na ciężarówkę sowiecką, która jechała w stronę Tarnobrzega, a stamtąd już złapałyśmy pociąg do Rozwadowa. Niestety, w związku ze zmianą pieniędzy, nie miałyśmy już za co kontynuować podróży. Moja matka zauważyła jednak, że siedzący obok nas sowiecki oficer posiadał bardzo dużą ilość nowych banknotów. Matka zdobyła się na odwagę i poprosiła go o wymianę naszych starych pieniędzy na nowe, lecz ten bez zmrużenia oka podarował nam po prostu pieniądze nie żądając niczego w zamian. Pamiętam, że po kupieniu biletów starczyło nam jeszcze na herbatę.
Pociąg do Lublina był niesamowicie zapchany, ludzie wsiadali nawet przez okna. Po przyjeździe do Lublina zamieszkałyśmy u przyjaciółki matki - Janiny Januszewskiej-Raczkowskiej, ponieważ w naszym mieszkaniu zostało zorganizowane przedszkole. Do siebie mogłyśmy wracać dopiero po piętnastej, po zakończeniu zajęć przedszkolnych. Dopiero po jakimś czasie przeniesiono przedszkole w inne miejsce, a my odzyskałyśmy jeden pokój. Wróciłam do szkoły, kontynuowałam naukę w prywatnym gimnazjum Arciszowej, później uczęszczałam do dwóch klas jednocześnie w szkole pani Krzeczkowskiej. Wyjechałam do Warszawy, do zawodowego Liceum Techniki Dentystycznej. W 1949 roku rozpoczęłam studia stomatologiczne w Łodzi. Rok wcześniej, za zgodą Wojewody Lubelskiego zmieniłyśmy nazwisko na Karczewskie, by chociaż w ten sposób odciąć się od tragicznej przeszłości. Po ukończeniu studiów wróciłam do Lublina. Zrobiłam specjalizację dziecięcą (pedodoncję) i przez cały czas aż do emerytury pracowałam z dziećmi w wieku przedszkolnym i szkolnym.

Aktualnie staram się o uhonorowanie pani Marii Gramsch (pośmiertnie) i jej córki Marii Gramsch-Mikoś, ponieważ narażały swoje życie, abyśmy my z matką mogły żyć. Nigdy tego nie zapomnę.

 

Data złożenia relacji: 2004 rok
Nagrała: Marzena Baum

 

W 2005 roku, z mojej inicjatywy, uhonorowano panią Marię Gramsch (pośmiertnie) i jej córkę Marię Gramsch-Mikoś medalem „Sprawiedliwy wśród narodów Świata” ponieważ narażały swoje życie, abyśmy my z matką mogły żyć. Nigdy tego nie zapomnę.